Długie oczekiwanie zakończyło się, najnowszy film Guillermo del Toro zadebiutował na Netflixie. Po jego obejrzeniu wiem jedno: jest to adaptacja ostateczna!
Potwór wymyślony przez M. Shelley i zaprezentowany po raz pierwszy na łamach powieści w 1818 roku wpisał się już w kanon popkultury tak mocno, że co jakiś czas podejmuje się nowe próby reinterpretacji jego historii (ktoś pamięta tę z Robertem de Niro?). Tym razem pokusił się o to pan del Toro, znany z wizualnie interesujących dzieł, obracających się w większości wokół mitycznych stworów, wrzuconych w realia mrocznych baśni. Już trailery robiły smaka na jego kolejne wielkie dzieło i sugerowały co najmniej estetycznie ciekawy, pieszczący oko seans. Tymczasem, jak to często bywa, dostaliśmy znacznie więcej niż tylko to.
Scenariusz stara się trzymać jak najbliżej materiału źródłowego, ale nie oddając mu ślepej wierności (chociażby przez czas akcji, przeniesiony z późnego XVIII w. do drugiej połowy XIX w.). Del Toro zadbał, by przekazać horror i dramat oryginału, a jednocześnie pogłębić go i ukazać w jak najlepszy, najwyrazistszy sposób. Frankenstein jest w jego narracji historią tragiczną, opowiadającą o tym, co ludzkie i co potworne, o wysokich ambicjach podsycanych przez własną dumę, ego oraz trudne dzieciństwo, przez co mimowolnie popełnia się te same błędy, które obciążały naszych przodków. W wyniku walki perfekcji i brzydoty na wierzch wypływają tu paskudne strony pięknych ludzi oraz piękna dusza powszechnie uznawanego za obrzydliwe monstrum.
Film trwa 2,5 godziny, ale podczas seansu czas przestaje mieć jakiekolwiek znaczenie. Oglądamy podzieloną na trzy części historię, opowiadaną przez dr. Victora Frankensteina, którego na Biegunie Północnym odnalazła załoga duńskiego statku. Od samego początku tej opowiastki łatwo wciągamy się w klimat arystokratycznej rodziny oraz jej naukowych zainteresowań. Choć seans jest długi, ani przez chwilę nie odczułem, by był sztucznie rozciągnięty przez niepotrzebną scenę czy dialog, który można łatwo wyciąć. Tempo jest zrównoważone, niespieszne, ale też nie zatrzymujące się w jednym miejscu dłużej, niż wymaga tego historia, przez co przy jednokrotnym sprawdzeniu czasu zaskoczyłem się tym, ile jeszcze treści chowa on przed widzem.

Największymi siłami stylu del Toro są zawsze emocje, wrażliwość oraz kreatywna strona artystyczna, zaś Frankenstein pozwala wybrzmieć każdej z tych rzeczy w wyśmienity sposób. Na każdym kroku czuć miłość i przywiązanie do tej historii, co da się odczuć zarówno w świetnych kostiumach z epoki, praktycznych efektach specjalnych (jak np. kadłubek ze sceny w uczelni), charakteryzacji, scenografii (jak choćby wiktoriańska wieża laboratorium wzorowana na The Wallace Monument) aż po kadrowanie. Odczuwalna jest tu mieszanka motywów kina grozy z przewagą dramatu kostiumowego. Kilka razy dostajemy oniryczną sekwencję z aniołem, którą pokazano w trailerach, ale to właściwie jedyne nieziemskie zjawisko, bo przez cały czas opowieść stara się stać twardo przy ziemi (jakkolwiek można to powiedzieć o filmie, w którym piorun ożywia pozszywane ludzkie szczątki).
Za muzykę odpowiada Alexandre Desplat, kompozytor ścieżek oryginalnych do filmów Wesa Andersona (m. in. Grand Budapest Hotel, Fantastyczny Pan Lis, Wyspa Psów), Kształtu Wody, Pinokio oraz dwóch części Insygniów Śmierci. Jego muzyka we Frankensteinie jest zarówno odrębnym dziełem sztuki, jak i perfekcyjnym dopełnieniem nastroju danej sceny. Smyczki, harfy i fortepian współtworzą piękne, wzruszające i często dojmujące utwory. Śmiało mógłbym postawić ten soundtrack na równi z Kształtem Wody w rankingu najlepiej skomponowanej muzyki filmowej (a przynajmniej z filmów od del Toro).
O aktorach nie chcę zbyt wiele mówić, bo każdy spisuje się w swojej roli bardzo dobrze. Oscar Isaac jako Frankenstein, Mia Goth wcielająca się w lady Elizabeth, Lars Mikkelsen jako kapitan Anderson, ale na szczególną uwagę zasługuje Jacob Elordi wcielający się w potwora Frankensteina. Połowę jego pracy stanowi charakteryzacja, ale jego mimika, gestykulacja, niezdarny sposób wypowiadania słów oraz impulsywność od razu ukazują prawdziwą, wiarygodną tragedię tej postaci, przez co łatwiej jest mu współczuć.
Czyniąc długą historię krótką, dostaliśmy film, który potrafi zaadaptować znaną historię w taki sposób, by z jednej strony uszanować to, czym była pierwotnie, a z drugiej nadać jej odrobinę głębszego charakteru przy jednoczesnym przefiltrowaniu przez własny autorski styl. Nie jestem w stanie wyobrazić sobie, co można by jeszcze dodać do tej opowieści, jak lepiej oddać istotę oryginału. Dla mnie tegoroczny Frankenstein stanowi adaptację ostateczną. Nie jest to mój ulubiony film od del Toro ani nawet najlepszy film tego roku, ale nadal postawiłbym owe dzieło na bardzo wysokim miejscu. Zarezerwujcie sobie więc 2,5 godziny, zapewnijcie ciszę i spokój, dajcie się temu filmowi pochłonąć, a nie pożałujecie.
M. Matłok
