Zacznę od szczerego wyznania. Nie znam się. Ten tekst nie jest dla specjalistów, więc jeśli znacie się na muzyce klasycznej, lepiej nie czytajcie dalej. Ten tekst jest dla innych laików.
Jestem osobą, która gdyby usłyszała sześć różnych preludiów pod rząd, nie potrafiłaby ich precyzyjnie skatalogować. Ale wcale nie wzruszyłabym ramionami. Byłabym zachwycona, że przez kilkanaście minut słucham po prostu pięknego Chopina, nie musząc się przejmować, który to numer i z którego opusu.
Muzyka klasyczna i fortepian są otoczone jakimś niewidzialnym murem elitarności. Większość z nas, laików, czuje, że każdą swoją opinię musi poprzedzić serią przeprosin: „ale ja się nie znam…”, „mój gust jest taki amatorski…”, „słucham tego tylko w tle…”. Robimy to, żeby przypadkiem nasza opinia – to, że coś nam się po prostu, po ludzku, podobało – nie zostało źle ocenione przez „prawdziwych znawców”. Boimy się, że wypadniemy przy nich na idiotów i ignoratnów (w sumie czego się bać, skoro właśnie nimi jesteśmy w porównaniu z autorytetami;)).
A przecież muzyka jest dla ludzi. Dla różnych ludzi. Konkurs Chopinowski też jest dla ludzi.
Owszem, przede wszystkim jest dla tych, których podziwiam – dla pianistów i pianistek, muzykologów i muzykolożek, krytyków i krytyczek, którzy studiują ją od lat i słyszą każde uderzenie sąsiada na widowni, każde utracone tempo i każdą nutę różniącą się od partytury.
Ale nie tylko! Ona jest też dla nas, prostych zjadaczy chleba. I myślę, że nasza perspektywa – laika (a właściwie w moim przypadku: laiczki) – jest nie tylko wartościowa, ale też na swój sposób uprzywilejowana. Jako odbiorczyni, różnię się fundamentalnie od człowieka, który grał te utwory przez tysiące godzin.
Ktoś, kto analizuje każdą nutę, słucha inaczej – porównuje, ocenia, sprawdza. Ja nie jestem obciążona partyturą. Ja po prostu łapię impresje. Nie analizuję, czy to było rubato zgodne z epoką; ja słyszę, że wykonanie było nerwowe, wesołe albo delikatne jak mgła. Moja wyobraźnia jest wolna, bo nie ogranicza jej wiedza o tym, „jak być powinno” (chociaż oczywiście szalenie tej wiedzy profesjonalistom zazdroszczę!).
My, laicy, być może mocniej skupiamy się na ludzkim dramacie. Nie widzimy tylko interpretacji. Widzimy potworny stres, skupienie na twarzy, drżenie rąk i ulgę po ostatnim akordzie. To nie jest abstrakcyjna sztuka. To jest żywy człowiek, który walczy na scenie i chce nam coś wykrzyczeć lub wyszeptać. Zamykamy oczy i dajemy się ponieść.
I tak, dałam się ponieść w październiku 2025 wielokrotnie: przed ekranem komputera, w słuchawkach z telefonem w ręku, na sali Filharmonii Narodowej. Sama, z przyjaciółmi, z osobami na czacie, z rodzicami.
Kilka utworów z tegorocznego Konkursu Chopinowskiego zapadło mi w pamięć wyjątkowo głęboko. Zanim jednak przeczytasz moje wrażenia, mam prośbę: zachęcam Cię, abyś przy każdym z tych utworów zatrzymał(a) się na chwilę. Wyszukaj je na YouTube, załóż słuchawki i poczuj własne impresje. A później zobacz, czy czuliśmy podobnie.
Wyszukaj i puść na słuchawkach: Walc Es-dur op. 18 lub Walc As-dur op. 42
Poniżej Walc Es-dur op. 18 z tegorocznego Konkursu Chopinowskiego
Poniżej Walc As-dur op. 42 z tegorocznego Konkursu Chopinowskiego
Pierwszą dużą rzeczą, która naprawdę mnie poruszyła, były przepiękne wykonania walców.
Kiedy słyszę ten jeden lub drugi walc, wyobrażam sobie salę pełną ludzi – jedni tańczą, inni stoją z boku i tylko się przyglądają. Te obrazy malują się same, niemal bez udziału woli, i za każdym razem uderzają mnie jak coś znajomego, a jednocześnie niedostępnego.
Zachwyciło mnie wykonanie walcowe Marcina Dubiela – niezwykle czyste, pełne powietrza i przestrzeni – oraz Tianyao Lyu, której interpretacja miała w sobie coś miękkiego i ciepłego, jakby dźwięki rozlewały się po sali. Z ogromną radością zobaczyłam też Piotra Pawlaka, który w pierwszym etapie dosłownie „wytańczył” swojego walca przy fortepianie. Był jednym z tych pianistów, których nie tylko się słucha, ale których się ogląda – bo widać, że muzyka przechodzi przez ciało, że to nie interpretacja, lecz doświadczenie. Walc Es-dur w jego wykonaniu miał w sobie coś z zaproszenia – jakby chciał porwać kogoś z widowni i poprowadzić do tańca. Ale genialnych (dla laika) wykonań było więcej; trudno przecież wysłuchać wszystkich osiemdziesięciu uczestników pierwszej tury z równą uwagą.
Wyszukaj i puść na słuchawkach: Etiuda a-moll op. 25 nr 11
Pięć godzin. Tyle trwał koncert lub przesłuchanie, na którym byłam. Pięć godzin to wystarczająco dużo czasu, by nawet najwytrwalszy meloman zaczął tracić ostrość widzenia. Ciepło sali, półmrok i niekończący się strumień muzyki robią swoje. Ludzie na widowni zaczynają się lekko zapadać w fotele, walcząc z senną grawitacją, a skupienie powoli ustępuje miejsca uprzejmemu oszołomieniu.
I właśnie wtedy, w ten ocean zmęczenia, ktoś wrzucił granat.
Pojawiła się Etiuda a-moll op. 25 nr 11. Nie bez powodu nazywają ją „Zimowym Wiatrem”. Zaczęło się, jak to ona, zdradliwie. Kilka cichych, nostalgicznych taktów, które mogłyby wręcz uśpić czujność, pozwolić opaść powiekom jeszcze niżej. Ale to była tylko cisza przed burzą. Chwila nabierania oddechu. A potem nastąpiło uderzenie. Energiczna, pędząca lawina dźwięków, która fizycznie wstrząsnęła powietrzem w sali. Efekt był natychmiastowy. W jednej sekundzie zobaczyłam, jak ludzie, którzy przed chwilą wtopili się w siedzenie, prostują się w fotelach. Ten utwór za każdym razem budził absolutnie wszystkich.
Wyszukaj i puść na słuchawkach: Polonez As-dur op. 53
Genialnych wykonań tego poloneza było na pewno kilka. Było też trochę takich, które po prostu „przepłynęły” (choć, jak wiadomo, ja się nie znam i mnie, laikowi, nawet one się podobały!). Jednak jedno wykonanie dosłownie wgniotło mnie w kanapę i głęboko zachwyciło – Polonez Kevina Chena.
Pamiętam to doskonale: leżałam na kanapie z migreną w piątkowy wieczór, słuchawki na uszach, telefon w ręce. I wtedy się zaczęło.
Ten polonez nazywany jest „Heroicznym”. Historycy muzyki mówią, że to wizja polskiej chwały, potęgi, niemal słychać w nim ten słynny galop kawalerii w oktawach lewej ręki. Ale ja, słuchając go, czułam coś więcej niż tylko siłę i radość. Czułam też ten gorzki posmak, który w moim odczuciu, być może paradoksalnie, ten utwór ma w sobie.
To jest dla mnie esencja wielkiej chwili. Moment, w którym dzieje się coś tak wspaniałego i intensywnego, że aż boisz się oddychać. Chcesz złapać każdą sekundę, ale jednocześnie masz z tyłu głowy bolesną świadomość, że to zaraz się skończy. Chcesz, żeby trwało wiecznie, ale wiesz, że to niemożliwe. I właśnie ta świadomość ulotności nadaje tej chwili jej prawdziwą wagę.
I tak popłynęłam razem z Kevinem. Jego wykonanie miało w sobie tę niezwykłą mieszankę – potęgę, ale też jakąś kruchą nostalgię. Słuchałam go ze łzami w oczach. I jakkolwiek patetycznie to brzmi, tak po prostu było. Myślę, że ten utwór tak mnie poruszył, bo przypomina mi o wszystkich tych chwilach, które mój mózg zapamiętuje na zawsze – właśnie dlatego, że przeżywając je, masz jednocześnie bolesną świadomość, że każda, nawet najlepsza rzecz, ma swój koniec.
Wyszukaj i puść na słuchawkach: Mazurki, np. z op. 17
Mazurki! Dla mnie to gatunek, w którym Chopin zawarł całą swoją duszę. Często kojarzą się po prostu z tańcem. I słusznie – Chopin wziął je prosto z polskiej wsi, z karczm, zabaw i wesel. Ale potem przeniósł je na salony i nadał im niewiarygodną głębię, nostalgię i ten słynny żal. Konkurs Chopinowski pozwolił mi mocno poczuć obie te strony.
Tę taneczną, żywą energię genialnie przekazał Yehuda Prokopowicz, który (jak się cieszę!) zdobył nagrodę za mazurki. Jego gra sprawiła, że chciało mi się ich słuchać więcej i więcej. Słuchałam go raz w domu przed telewizorem, raz w samochodzie w drodze na grzyby: w obu przypadkach głowa samoistnie bujała mi się do tańca. Zresztą sam Yehuda, podobnie jak Piotr Pawlak przy walcach, niemal tańczył, grając.
Wykonał między innymi Mazurki z op. 17. Ten pierwszy, nr 1 B-dur, to jest właśnie kwintesencja tej tanecznej energii – radosny, skoczny, porywający do zabawy. Ale zaraz potem, w tym samym opusie, przychodzi ten jeden. Ten ostatni, nr 4 a-moll. To jest zupełnie inny świat i dowód na to, że mazurki to coś nieskończenie więcej niż tylko wesoły folklor. Jak później przeczytałam, mówi się, że to jeden z bardziej tajemniczych i melancholijnych utworów Chopina – pełen wahania i jakichś trudnych, niewypowiedzianych pytań. Zamiast pewności tańca, dostajemy tu czyste zamyślenie. To jak stopklatka w trakcie wesołej zabawy; nagłe przypomnienie, że istnieje też coś poza tą chwilą beztroski.
Wyszukaj i puść na słuchawkach: Sonata b-moll op. 35 (z Marszem Żałobnym)
To jest utwór-monstrum. Arcydzieło, które mrozi krew w żyłach i którego, w przeciwieństwie do wielu innych utworów klasycznych, naprawdę nie da się słuchać w tle.
Wszyscy znamy jego trzecią część – słynny Marsz Żałobny. Słyszeliśmy go wiele (zbyt wiele!) razy. Ale uwierz mi, osobo czytająca, słuchanie go jako integralnej części tej czteroczęściowej, mrocznej opowieści, na żywo podczas Konkursu, to zupełnie inne doświadczenie. Dopiero wtedy uderza z pełną mocą.
Ta sonata to cała narracja. Zaczyna się krótkim, ciężkim wstępem, a potem wrzuca nas w sam środek dramatu. To nerwowy, pełen niepokoju bieg, jakby walka lub ucieczka. Potem przychodzi czysty gniew, demoniczny, brutalny taniec pełen buntu.
I po tym buncie i walce nieuchronnie przychodzi Marsz Żałobny. Potężna, ciężka żałoba.
…a na koniec, po tej żałobie nie ma ukojenia ani zmartwychwstania. Jest tylko wiatr. Tysiące cichych, szybkich nut, które brzmią jak wiatr hulający po grobach. Dźwięk absolutnej pustki. Przynajmniej takie miałam odczucie, kiedy w III etapie Zitong Wang przeprowadziła widownię przez tę historię z powagą, niesamowitą uwagą i emocją, oddając wszystkie jej barwy. Piszę akurat o niej, bo to wykonanie bardzo mocno zapadło mi w pamięć. Ale znowu – genialnych interpretacji było z pewnością więcej. Można słuchać, jak inni pianiści odebrali tę sonatę, i porównywać. Polecam, wszystkie nagrania są dostępne na kanale YouTube Chopin Institute.
Jestem już prawie na piątej stronie tego tekstu. Czy ktoś dotrwał do tego miejsca? Czy ktoś z Was faktycznie zatrzymał się i posłuchał?
To by było na tyle?
Wymieniłam tylko kilka nazwisk, a przecież geniuszek i geniuszy było na tym Konkursie znacznie więcej. Mogłabym pewnie stworzyć kolejne teksty – o preludiach, etiudach (zostało jeszcze tyle!), scherzach, balladach, rondach i wreszcie o koncertach.
Ale na razie zostawię Was z tym, z założeniem, że to wystarczy na początek.
(Chyba że komuś mało. Wtedy na wielkie zwieńczenie polecam Koncert e-moll z finału z dowolnego roku).
Kolejny Konkurs za pięć lat. Do tego czasu na pewno nadrobię trochę swoją edukację muzyczną. A kto wie, może nawet wyciągnę z szafy zakurzony keyboard i spróbuję znowu zagrać coś jedną ręką przez dwa dni, zanim się nie poddam? Tak tylko, żeby choć przez chwilę pobyć z tą muzyką jeden na jeden.
A Ciebie, czytelniku, czytelniczko, osobo czytająca, naprawdę mocno zachęcam: daj się ponieść, słuchając muzyki. Nie bój się, co o Tobie pomyślą. Pogadają i przestaną, nieważne. Emocje zostają z Tobą i nikomu nic do tego.
Laiczka
