Zaczynam poważnie się zastanawiać nad tym, czy James Gunn umie pogodzić tworzenie jednego spójnego projektu i jednoczesne nadzorowanie całego uniwersum.
Artykuł zawiera spoilery z całego Peacemakera.
Pierwszy sezon pojawił się w styczniu 2022 roku, niezwykle pozytywnie zaskakując zarówno widzów, jak i krytyków. Po bardzo dobrym przyjęciu The Suicide Squad decyzja o pozostawieniu przy życiu jednej z postaci tylko po to, by dać jej własny serial, wydawała się dziwna. James Gunn nigdy nie przywracał bohaterów zabitych na ekranie, a tutaj miał poświęcić cały serial zadufanemu w sobie gogusiowi, który dla pokoju na świecie zabiłby każdego, kogo mu wskażą. Tymczasem dostaliśmy show, które przebijało nawet gunnowski Legion Samobójców dzięki znakomitej akcji, uderzającym prosto w serducho emocjonalnym scenom, wiarygodnym postaciom, świetnej ścieżce muzycznej oraz angażującej intrydze związanej z kosmicznymi motylami.
Nie powinno więc dziwić, że od kolejnej partii odcinków oczekiwałem dalszego rozwoju lubianych bohaterów, wprowadzenia nowych interesujących wątków oraz scen, które mnie poruszą i pozostaną w mojej głowie na lata. A jednak z każdym kolejnym odcinkiem piętrzył się we mnie spory niedosyt. Mimo że wciąż były tu interesujące pomysły oraz dobrze napisane sceny, czułem, że brakuje tu jakiegoś większego spoiwa, przez co kolejne epizody oglądałem trochę z przyzwyczajenia niż z faktycznego zaangażowania. Muszę przy okazji zaadresować problem, który podczas emisji sezonu wytykało wielu widzów, czyli zbyt krótkie odcinki. Z moich obliczeń wynika, że drugi sezon był krótszy od pierwszego zaledwie o 11 minut. Jest to dla mnie niewielka różnica, bo wada nie wynika bezpośrednio z czasu trwania odcinków, ale z ich zawartości.
Od samego początku widać, że jest to wciąż serial chrisocentryczny, a Gunna interesują dwie postacie: tytułowy Peacemaker oraz Harcourt, którzy mają problemy ze swoimi emocjami. Choć Chris uczy się je wyrażać, Emilia ciągle je w sobie tłumił, co wieczór chodząc do barów i tłukąc się z mięśniakami. Chris i Emilia pasują do siebie pod tym względem, świetnie się uzupełniają, a zarazem nie jest to typowa, słodka relacja prowadząca do większego wątku romantycznego. Do tego Chris ciągle mierzy się z przeszłością, poszukując dla siebie lepszego miejsca i przechodząc kryzys egzystencjalny. Nota bene gra aktorska Johna Ceny nie tylko wciąż błyszczy, ale przeskakuje nawet sceny z odcinka czwartego i siódmego z pierwszego sezonu. Przeszywający jest moment, w którym Chris krzyczy do swojej drużyny, by puścili jego brata z alternatywnego świata, gdy zaczyna przejmować go myśl, że to on jest wadliwy i sprowadza na wszystkich nieszczęście.
Pozostałe postacie, niestety, zostały potraktowane bardzo powierzchownie. Adebayo przeżywa kryzys w związku, chciała się realizować na drodze zawodowej, która kolidowała z miłością, ale przez większość czasu albo była traktowana jako żart, albo służyła za taksówkarkę dla swojej ekipy. Dostała, co prawda, dwie świetne sceny w finale (szczera rozmowa z jej ukochaną oraz scena z Chrisem), a także drobny moment, gdy grała z Judomasterem w Scrobble, ale zabrakło w tej drodze jakiegoś punktu decydującego. Economos postawił się szefom, mimo tchórzostwa pokazał kilka razy, że dla drużyny jest w stanie wiele zrobić, ale po przejściu na Ziemię-X jego wątek przestaje istnieć. Vigilante stara się okazywać Chrisowi swoją przyjaźń, ale jest on tu częściej comic reliefem, który chce spotkać się z alternatywną wersją samego siebie. Judomaster jak był zapchajdziurą w pierwszym sezonie, tak nadal nią jest, z jedną tylko sceną wspomnianej przeze mnie gry w Scrobble, w której może pomóc Adebayo zrozumieć jej problem. Poza nimi w tym sezonie pokazano nam jeszcze Sashę Bordeaux, Langstona Fleury’ego oraz znanego z Creature Commandos i Supermana Ricka Flaga Sr., ale oni również mają tylko ledwie zarysowane charaktery z drobnymi scenami, które działałyby dużo lepiej ze sprawniejszym scenariuszem. Dwa słowa więcej należą się zwłaszcza temu ostatniemu gentlemanowi. Rick Flag, mimo dobrze rozpoczętego wątku żałoby po stracie syna i chęci zemsty na Peacemakerze, przechodzi niewiarygodną przemianę, która swoje konsekwencje ma w absurdalnej ostatniej scenie finału, gdy więzi on Chrisa w innej rzeczywistości. Nie dość, że nie pasuje to do drogi tej postaci, nie dość, że rujnuje to konstrukcję odcinka, w którym scena założenia agencji CheckMate powinna być kulminacją, to jeszcze stawia pod znakiem zapytania zgodność starszego Flaga z jego wcześniejszymi sylwetkami z tego samego uniwersum.

Humor miejscami działa tu dobrze i potrafi bawić, ale są też takie sceny (oraz wątki), które nie śmieszą kompletnie. Najlepszym tego przykładem jest cały wątek postaci granej przez M. Rookera (wcześniej przeznaczonej dla innego aktora), czyli Czerwonego Dzika, który ma być tym śmiesznym łowcą orłów polującym na Eagly’ego, żeby zostać na końcu rozdziobanym. Nie miałbym z nim problemu, gdyby powstał jako osobny projekt, materiał na jeden niepowiązany z niczym innym special. Potraktowanie Dzika jako Elmera z Looney Tunes nie pasuje do reszty sezonu oraz zabiera czas, jaki moglibyśmy poświęcić rozwojowi dużo ważniejszych postaci.
Elementy światotwórcze również nie przedstawiają się najlepiej, podążając powoli w kierunku znanym z multiwersum MCU. Ziemia-X nie została zbyt kompleksowo pokazana, wiemy jedynie że jest to prosta alternatywna rzeczywistość, w której naziści wygrali II WŚ. Nie ma tu dylematów, nie ma pogłębienia sytuacji, ot prosty motyw świata tak idealnego, że wręcz nie da się nie mieć wrażenia, że coś z nim jest nie tak. Keith, brat Chrisa z alternatywnej rzeczywistości, przeżył, ale Gunn jeszcze nie ma pomysłu na to, jak i kiedy chciałby z niego znów skorzystać. W ostatnim odcinku przelotnie pokazano nam mnogość i różnorodność światów alternatywnych, a Peacekamera wrzucono do jednego z nich. Do tego dochodzi ogólny wątek podróży międzywymiarowych, otwarcie CheckMate (mimo niezapowiedzianego jeszcze trzeciego sezonu), cameo Lexa Luthora i pomysły na Supermana 2. Im dłużej o tym myślę, tym coraz bardziej zaczynam się zastanawiać, czy Gunn nie zapożyczył sobie z MCU zbyt wielu złych elementów, takich jak brak jednorodnej koncepcji na główną oś fabularną, zapowiadanie wielu rzeczy naraz czy te okropne cliffhangery na koniec.
Największą wadą tego sezonu jest to, że, cóż… mało w nim czuć Gunna. Niemal każdy projekt Jamesa Gunna można skojarzyć przede wszystkim z dobrze zbudowanymi drużynami, interesującymi koncepcyjnie i wizualnie projektami postaci i lokacji oraz angażującymi scenami akcji z dobrze dobraną ścieżką dźwiękową. Szczególnie o tych ostatnich mógłbym długo opowiadać i oglądać je godzinami, puszczając je na zapętleniu na YouTube. W pierwszym sezonie, oprócz unikalnego tańczonego intra z Do you wanna taste it? dostaliśmy emocjonalne House of Pain od Faster Pussycat czy zapowiadającej duże wydarzenia scenę z Monster od Reckless Love. Jeśli jakaś scena muzyczna nie podwyższała stawki, to przynajmniej uderzała w emocje i pogłębiała charakterologicznie bohaterów albo służyła podbudowie akcji. W przypadku drugiego sezonu liczbę takich scen mogę pokazać ręką drwala po przejściach, bo jest ich jak na lekarstwo. Po wszystkich odcinkach w pamięć zapadła mi właściwie tylko jedna, czyli wykorzystanie motywu przewodniego Foxy Shazam Oh Lord w ostatnim odcinku. Jeśli jednak miałbym szukać tu choć jednej muzycznej sceny akcji zapadającej w pamięć, to, niestety, nie wskazałbym ani jednej.
Z mojego podsumowania drugiego sezonu może wynikać, że bawiłem się źle, ale nie jest to prawdą. Wciąż uważam, że to dobrze nakręcony serial i nie żałuję doświadczenia tej historii w nowym wydaniu, bo Gunn, mimo pewnego spadku formy w drugim sezonie Peacemakera czy wcześniej w Creature Commandos, nadal pokazuje, że zna się na swojej pracy. Jednocześnie jestem trochę rozczarowany i odczuwam ogromny niedosyt. Mam też wrażenie, że Gunn zaczyna się gubić, gdy musi myśleć nad przyszłością uniwersum i elementami, które trzeba umieścić w jednej produkcji tylko po to, by je wykorzystać gdzieś indziej za parę lat. Następnym projektem tworzonym przez niego osobiście będzie Superman 2, planowany na lipiec 2027 roku. Mam nadzieję, że do tego czasu pan Pistolet zdąży odrobić lekcje i przemyśli to, na czym chce się skupić. Na razie będę śledził jego poczynania z dużą dozą ostrożności.
M. Matłok
